Dziś wszystko dzieje się wokół mnie tak jakby wolniej… hmm… pewnie
dlatego, że po raz pierwszy od kilku miesięcy mam wolną niedzielę i nie
wykonuje wszystkich czynności mechanicznie jak jakaś maszyna, upadający artysta
czy komik. W moim domu unosi się wreszcie
zapach niedzielnego rosołu i taka atmosfera… rozklekotanego spokoju. Nawet Fado
częściej się do mnie przytula i macha z radości ogonem.
Lekkie przerażenie ogarnęło mnie, kiedy jak co dzień szedłem
po bułki do mojej ulubionej piekarni i nagle zobaczyłem chodniki zasypane jesiennymi
liśćmi. Dotarło wtedy do mnie, że chyba muszę trochę zwolnić, wziąć urlop i
wyjechać gdzieś z dala od miejsca, gdzie ostatnio tylko wegetuje… Tyle razy
przechodziłem tą drogą i dopiero teraz dostrzegłem, jak otaczająca mnie
przyroda powoli przygotowuje się do zimowego letargu.
Gorsze od pracoholizmu i ambiwalencji nastrojów z pewnością w
ostatnim czasie było dla mnie rozstanie z partnerem. To takie dziwne uczucie,
kiedy coś się kończy… tak z dnia na dzień, bez uprzedzenia. Którejś nocy
obudziłem się i myślałem, że scena w której on pakuje się i wychodzi była
jedynie koszmarem. Pobiegłem do salonu, otworzyłem szafę i uzmysłowiłem sobie,
że to jednak nie był sen…
Tak trudno się pozbierać, kiedy jakaś kraczata kostropata
kurwa uwiedzie miłość twojego życia, a on pobiegnie za nią jak knur, pozostawiając
jedynie ujebaną w błocie podłogę… trzaśnie drzwiami bez krótkiego do widzenia,
i słów podziękowania za te wszystkie piękne, wspólnie spędzone lata. To dziwne,
że człowiek, dla którego byłem całym światem odszedł w taki sposób.
Przez pierwsze kilka dni miałem ochotę upierdolić mu łeb
siekierą… Przyznaje. Zrozumiałem jednak ze nie warto…
Może to znak, że przede mną jeszcze wielka miłość… Nie,
chyba nie… Moje serce jest jak posklejana donica, w której już chyba nie
zakwitnie żaden kwiat.
...trudno jest znów przyzwyczaić się do mieszkania w samotności, gdzie każdy kąt przypomina wspólnie spędzone chwile. Mimo to daje rade. Na szczęście jest obok Fado, który wyciąga mnie na spacery w dzień i w nocy.
Bywają momenty, że wydaje mi się, że jestem z jakieś innej
planety. Nie rozumiem ludzi, mam ochotę się schować przed światem…
Jutro chyba spakuję się i wyjade, gdzieś w drugi koniec
Polski, żeby pobyć sam na sam z własnymi myślami i wieloma znakami zapytania… Muszę
w końcu założyć jakiś opatrunek na tą moją poharataną duszę…
A teraz, idę nalać sobie
ulubionego
soku ananasowego…